Mam na imię Jacek i mam 65 lat. Piszę by dać świadectwo mojego uzdrowienia ze stwardnienia rozsianego jakiego doświadczyłem podczas Mszy Św z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie jaka miała miejsce 17.08.2012 w Polańczyku.
Zostałem ochrzczony w wieku 3 lat. To już świadczy o tym z jakiej rodziny pochodzę. Z całego mojego dzieciństwa pamiętam dosłownie kilka momentów gdy mój tata poszedł ze mną do kościoła na Mszę Św. Częściej chodziła moja mama i moja babcia. Nie mniej jednak wzrastałem w domu, gdzie praktykowanie wiary nie było najpilniejszą potrzebą. W sumie jedynie moja babcia była osobą wierzącą na tyle mocno, że pamiętam obraz z dzieciństwa kiedy wszedłem do jej pokoju i zastałem ją klęczącą na modlitwie. To było tak mocne przeżycie, że ten obraz towarzyszy mi do dziś. Pamiętam, że największym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że dorośli ludzie też się modlą, dotychczas uważałem, że paciorek mają odmawiać dzieci. Dlatego w moim rodzinnym domu wiara to była tradycja, rytuał, a nie świadomość obecności żywego Boga. Choć z drugiej strony zawsze towarzyszyła mi myśl, że Bóg chyba jednak jest…
Dodatkowo moja mama chorowała na stwardnienie rozsiane, więc wychowanie mnie i mojej siostry spadło na babcię. To był taki dobry duch naszej rodziny: wychowywała nas, troszczyła się o dom i doglądała córki, która stawała się coraz bardziej niesprawna. Taty praktycznie w domu nie było, w ciągu tygodnia pracował, a w niedziele mieliśmy często gości, więc póki mama była jeszcze w miarę sprawna rodzice spędzali czas na rozmowach, grze w brydża, czy w szachy.
Potem przyszedł czas, gdy wyjechałem do Krakowa. Tam moim światem były studia, przyjaciele, rajdy po górach… To wtedy w zasadzie przestałem bywać na Mszy niedzielnej… Tam poznałem moją żonę. Kiedy zdecydowaliśmy, że się pobierzemy trzeba było odnowić kontakty z Kościołem. W końcu tradycja nakazywała by ślub wziąć w kościele. Ale moje życie było już tak odległe od nauczania Kościoła, od jego zasad, że pomysł spowiedzi przed ślubem wydał mi się co najmniej niestosowny. Jako młody, gniewny, pewny siebie chłopak uznałem, że nie ma sensu spowiadać się człowiekowi, że wystarczy, że będę spowiadał się przed Bogiem… takie pseudo nowoczesne pojęcie wiary… Przed ślubem uklęknąłem w kościele i wedle własnej oceny wyspowiadałem się, po czym następnego dnia przystąpiłem do Sakramentu Małżeństwa. Dalsze moje życie upływało nadal bez Boga, bez uczestniczenia w niedzielnej Mszy Św. Trwało to 13 lat. Pierwszym przystankiem i chwilą zastanowienia była śmierć mojej babci, która zmarła mając ponad 90 lat. Wtedy coś się zmieniło, zacząłem chodzić regularnie na Mszę Św. Kolejny moment zmiany to rok 1988 i moja spowiedź po 28 latach omijania konfesjonału szerokim łukiem. W czasie tej spowiedzi ksiądz zwrócił mi uwagę na fakt, że właśnie jest Wigilia Święta Zesłania Ducha Św. Cała spowiedź trwała 1,5 godziny, ale z kościoła wyszedłem jak nowo narodzony. Do dziś pamiętam to uczucie, gdybym miał skrzydła to pewnie latałbym ze szczęścia.
Pół roku po spowiedzi mój świat się zawalił: miałem pierwszy rzut stwardnienia rozsianego. Poszedłem do pani neurolog, która leczyła moją mamę i ona znając już moją rodzinę orzekła, że z dużym prawdopodobieństwem to jest właśnie ta choroba. Miałem 40 lat i perspektywę, którą znałem doskonale z domu rodzinnego: powolne umieranie, gdzie choroba odbiera kolejne możliwości, kiedy sprawność jest coraz gorsza, aż do fazy ostatniej, gdy człowiek nawet jeść samodzielnie nie jest w stanie… Miałem świadomość jak straszna jest ta choroba i wiedziałem, że mam w domu dwoje dzieci w wieku szkolnym, które muszę utrzymać, wykształcić i wychować na ludzi. To był bardzo ciężki czas. Świadomość wyroku w postaci choroby, moje zmagania z poczuciem niesprawiedliwości… Wtedy zacząłem prosić moją zmarłą mamę by wstawiała się modlitwą za mnie, by kolejne rzuty zostały możliwie odsunięte w czasie, bym mógł w miarę sprawnie dotrwać do czasu aż dzieci się usamodzielnią. I stał się pierwszy cud: choroba się zatrzymała, a ograniczenie sprawności ruchowej z pierwszego rzutu cofnęło się w zasadzie prawie całkowicie.
Kiedy skończyłem 60 lat choroba zaczęła powoli postępować. Zarówno lewa noga jak i lewa ręka były coraz mniej sprawne. Przede wszystkim coraz gorsze było czucie w tych kończynach, obie były coraz zimniejsze i bardziej obce. Do tego doszły zawroty głowy. Problemem stało się chodzenie po schodach, często się potykałem i przewracałem nawet na prostej drodze. Wtedy zdecydowałem się na diagnozę szpitalną, która jednoznacznie potwierdziła przypadek stwardnienia rozsianego. No cóż, dzieci były odchowane, każde założyło rodzinę, więc teraz już mogłem dźwigać ten krzyż, choć wcale nie było łatwo.
Mocno pocieszające było to, że najbliższa rodzina również przeszła metamorfozę jeśli chodzi o wiarę. Teraz byliśmy rodziną, która coraz poważniej traktowała Boga, która chciała wzrastać w wierze. Normą była coniedzielna Msza Św, częsta spowiedź i Komunia co tydzień. Powoli stawialiśmy się coraz bardziej świadomi naszej wiary, ale również coraz wyraźniej widzieliśmy zaniedbania i grzechy nasze i naszych przodków. W październiku zdecydowaliśmy się zamówić Mszę Św o uzdrowienie międzypokoleniowe w naszej rodzinie. W listopadzie 2011 roku zdecydowałem się odprawić nabożeństwo 9 Pierwszych Piątków Miesiąca. Co miesiąc przystępowałem do spowiedzi i Pan Jezus pokazywał kolejne grzechy z mojego życia, nad którymi miałem się szczególnie pochylić. Ciągle do mnie wracało również, że powinienem wyznać, że przystąpiłem do sakramentu małżeństwa bez ważnej spowiedzi. W sumie nie pamiętałem, czy ten grzech wyznałem wtedy w ’88 roku, ale w trakcie tych kolejnych spowiedzi go nie wyznałem. Pierwsze Piątki Miesiąca skończyły się w lipcu 2012 roku a w sierpniu wyjechaliśmy całą rodziną na wakacje w Bieszczady. Mieszkaliśmy w gospodarstwie agroturystycznym u Państwa Wisła. Pierwszego dnia poszliśmy spytać o grafik Mszy Św w miejscowym kościele. Pani gospodyni słysząc, że pytamy o Msze Św powiedziała nam o piątkowej Mszy z modlitwą i uzdrowienie i uwolnienie, która miała mieć miejsce w Polańczyku. Zdecydowałem, że pojadę na tę Mszę. Razem ze mną wybrała się moja najstarsza wnuczka. Msza z modlitwą trwałą 3 godziny a dla nas to była dosłownie chwila. Tuż przed Mszą modliłem się zawierzając Panu Jezusowi moją chorobę. Prosiłem, że jeśli nie jestem godny Jego łaski, to chociaż niech mi da siły do dźwigania tego krzyża. W trakcie modlitwy padły słowa poznania: „Jest z nami osoba, która przystąpiła do sakramentu małżeństwa bez sakramentu pojednania. Pan Jezus wybacza jej ten grzech i cofa chorobę” W 100% wiedziałem, że te słowa są skierowane do mnie. Wyszliśmy z kościoła i pojechaliśmy do domu. W nocy czułem, że z nogą coś się dzieje, cały czas łapały mnie skurcze w udo. Kiedy rano się obudziłem poczułem, że noga jest inna, nie jest taka drętwa, zupełnie inaczej nią poruszałem. Zszedłem po stromych schodach bez poręczy, nie miałem żadnych zawrotów głowy. Kiedy na dole sobie to uświadomiłem rozpłakałem się jak dziecko, bo zrozumiałem, że jestem zdrowy. Tego dnia poszliśmy na wycieczkę do Łopienki do Matki Bożej. Tam na kolanach dziękowałem Bogu za uzdrowienie. To był spacer 2,5 km w jedną stronę. Przeszedłem dystans 5 km i mógłbym przejść drugie tyle, nie byłem w ogóle zmęczony, nie miałem zawrotów głowy., ani razu nie potknąłem się mimo, że niespecjalnie uważałem na to gdzie stąpam. Noga była nie do końca jeszcze sprawna, mięśnie zastane, ale to była już kwestia ćwiczeń, widać było, że szybko wrócę do dawnej sprawności.
Dziś chodzę coraz lepiej, noga w ogóle nie jest drętwa, podobnie ręka, w palcach mam normalne czucie, mogę bez problemu przykręcać śrubki, mam znacznie więcej siły w tej ręce. Jestem zdrowy CHWAŁA PANU! JEZUS ŻYJE I UZDRAWIA!