W obecnym czasie dużej dezorientacji i dezorganizacji, jakże aktualne stają się słowa św. Pawła z listu do Rzymian o stworzeniu, które „aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia (…), oczekując przybrania za synów – odkupienia naszego ciała” (Rz 8, 22-23). Niepewność jutra, rosnące ciągle statystyki zachorowań i zgonów z powodu wirusa, wizja zapaści gospodarczo-ekonomicznej i inne dramatyczne konsekwencje światowej pandemii, ściskają wielu ludziom żołądek, potęgując trwogę i lęk o jutro. Bolesne odzieranie z iluzji o samowystarczalności rodzaju ludzkiego trwa, a potęga ludzkiego umysłu okazała się wcale nie taka potężna, w konfrontacji z czymś tak niepozornym jak bezkształtny wirus.

Ani ja, ani moi rodzice nie pamiętają czasu, w którym by tak radykalnie i w drastyczny sposób wszystko zostało zmienione. Jakby się miało wszystko na nowo narodzić. A że poród zasadniczo jest bolesny, a czasami nawet bardzo, to i nam nie jest zbyt miło z tym, w czym uczestniczymy i czego ewentualnie możemy się spodziewać. Jednak zasada rozwoju życia duchowego zgoła jest taka, że aby się narodziło coś nowego, musi umrzeć stare. A że umieranie boli, zwłaszcza jak umiera moje JA – a to umiera ostatnie i w konwulsjach – to i jemu przyjdzie w bólach umierać. Jednak perspektywa nowego życia jest piękna: wewnętrzna wolność, szacunek do zdrowia, do ludzi, do najbliższych, do parafian, kapłanów, docenienie tego, co święte, włącznie z życiem własnym i drugich, zrozumienie, że nie samą pracą żyje człowiek, ale każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych, i że w wyścigu szczurów można stracić nie tylko ogon, ale i głowę. Mam nadzieję, że w bólach rodzenia zrodzi się w nas nowe myślenie: „być przed mieć, człowiek przed rzeczą, etyka przed techniką, miłosierdzie przed sprawiedliwością” (św. Jan Paweł II), a nade wszystko, że „bez Boga ani do proga” – jak mawiali nasi ojcowie,  tylko myśmy o tym szybko zapomnieli.

Zresztą, co tu dużo mówić, sam Pan Jezus, gdy zapowiada swoje powtórne przyjście, mówi do swoich: Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: Wy będziecie płakać i żałobnie zawodzić, a świat się będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość. Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Jednak gdy urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodzi na świat. Także i wy teraz doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie potrafi odebrać (J 16,20-22). Jak miło się tego słucha, tym bardziej, że to święte słowa.

Dzisiaj to już nawet „świat” się nie weseli, ale co by nie powiedzieć, swoje pięć minut miał. Nie wiem, co ze światem będzie, ale sam żyję nadzieją na to, że idzie lepsze, choć w bólach. I wcale tu nie chodzi o kreowanie idyllicznej wizji przyszłości, bo skutków grzechu pierworodnego w żadnej epoce usunąć się nie da, ale o tęsknotę za normalnością, zwyczajnością, a nade wszystko, za życiem w zgodzie z tym, co i jak Pan Bóg stworzył.

Brzemienna, apokaliptyczna Niewiasta, to Kościół, który „woła, cierpiąc bóle i męki rodzenia” (Ap 12,2), jak ukrzyżowany Chrystus ze swoim PRAGNĘ. To właśnie z Jego PRAGNĘ narodził się Kościół. Ojcowie starożytni w śmierci Jezusa widzą piękną analogię narodzin Kościoła. Jak z przebitego boku Adama powstała pierwsza niewiasta, Ewa, tak z przebitego boku Jezusa, nowego Adama, narodził się Kościół. Na krzyżu Chrystus zrodził Kościół w potwornych bólach i mękach. Umierając wyzionął ducha, czyli przekazał życie, swoje życie, i od tego momentu Kościół żyje Jego życiem. Jednak od tych narodzin wiele się zmieniło, bukłaki się zestarzały i już nie utrzymują wina. A przecież młode wino – Ducha Świętego – należy wlewać do nowych bukłaków. Stąd przychodzi czas na nowe: nowe narodziny, nową jakość życia, nowe bukłaki, na nowy powiew Ducha, o który modlił się już Jan XXIII, a po nim kolejni papieże.

Nikodem, dostojnik żydowski także został zaproszony przez Jezusa pamiętnej nocy do przeżycia bólu nowych narodzin, do wejścia w nowe, w coś czego nie rozumie, co go przerasta, a może nawet przeraża. Jezus jednak go nie znieczula, ale mówi wprost: Jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może wejść do królestwa Bożego (por. J 3,5-7). W przypadku Nikodema chodziło o przejście (paschę) ze Starego Przymierza litery do Nowego Przymierza Ducha; z bycia niewolnikiem prawa, do życia w wolności dziecka Bożego; ze wspólnoty Sanhedrynu do wspólnoty uczniów Jezusa. Trudno się dziwić, że ten prawy faryzeusz się dziwił, bo jakżeż  może się człowiek narodzić będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej matki i narodzić się? (J 3,4). U ludzi to niemożliwe, ale u Boga wszystko jest możliwe (Mk 10,27). Co bowiem było niemożliwe dla Prawa, ponieważ ciało czyniło je bezsilnym, [tego dokonał Bóg]. Dlatego teraz Bóg jakby bardziej wziął sprawy w swoje ręce.  On to zesłał Syna swego w ciele podobnym do ciała grzesznego i dla [usunięcia] grzechu wydał w tym ciele wyrok potępiający grzech, aby to, co nakazuje Prawo, wypełniło się w nas, o ile postępujemy nie według ciała, ale według Ducha (Rz 8, 3-4).

Wiosna to paschalna pora, aż miło patrzeć, jak z burej i mało ciekawej ziemi zaczyna przebijać życie, a jak Bóg da, za chwilę będzie to wszystko pięknie kwitnąć. Z tego, co wcześniej umarło, zrodzi się nowe, jak w przypowieści o siewcy, o ziarnie wrzuconym w ziemię czy o ziarenku gorczycy. Podnieście oczy i popatrzcie na pola, jak bieleją na żniwo. Żniwiarz otrzymuje już zapłatę i zbiera plon na życie wieczne, tak iż siewca cieszy się razem ze żniwiarzem – mówił innym razem nasz Mistrz (J 4,35-36). Tylko oczy przemienione, oczy wiary są zdolne widzieć te łany i te plony w chwili, kiedy wydaje się, że wszystko umiera, kiedy w bólach przychodzi nam rodzić nowe.

Również Kościół musi się narodzić na nowo, dlatego najpierw musi umrzeć to, co jest w nim skażone i zawirusowane! Nie bójmy się czytać tych brutalnych słów, bo skoro Kościół jest mistycznym Ciałem Chrystusa, to musi przejść drogę Chrystusa, a ta kończy się obnażeniem ze wszystkiego, co ludzkie i światowe, zdegradowaniem wszelkiego blichtru, przybiciem do krzyża i wywyższeniem bezradności i niemocy, w której jest ukryta potęga miłości. Umęczone Ciało Kościoła, zranione i ubiczowane zawiśnie na krzyżu, jako zbawienie dla całej ludzkości. Kościół jak ziarno wrzucone w ziemię, zapowiadające nowe życie, nową wiosnę, będzie nadzieją dla zrozpaczonych i ratunkiem dla tonących. Kościół ukrzyżowany na nowo zacznie fascynować, tak jak fascynuje i pociąga ukrzyżowany Chrystus. A Ja, gdy zostanę wywyższony na krzyżu, wszystkich pociągną do siebie. Ile pokoju i nadziei człowiek czerpie z kontemplacji krzyża? A może to krzyżowanie Kościoła jest po to, aby był bardziej pociągający dla świata? Niewątpliwie  misją Kościoła jest być na świeczniku krzyża, by płonąć Boską miłością i oświecać ludzkie ciemności, aby łączyć niebo z ziemią, sprawy boskie ze sprawami ludzkimi (por. Exultet), by wreszcie dawać autentyczne świadectwo o odkupieńczej miłości swojego Oblubieńca.

Natura ludzka do końca będzie walczyć o swoje JA, ale może ta pascha, która realizuje się na naszych oczach (pomimo zakończonych, jakże skromnych w tym roku, uroczystościach paschalnych, ale ufam, że równie głębokich i wymownych), jest po prostu łamaniem JA-Kościoła, które jest sumą JA wszystkich jego członków? Łamaniem tego, co w Kościele (to znaczy w nas) małe, wyniosłe i próżne, czyli grzeszne, aby zrodziło się słabe, pokorne, ufne i święte? Dlatego wierzę, że Kościół, który Pan na nowo zrodzi, będzie Kościołem ubogim, bo już nigdy nie będzie chciał być bogatym – w myśl zasady: im bogatsze wnętrze, tym mniej potrzebuje luksusu. Będzie Kościołem zależnym, bo już nigdy nie będzie chciał być wpływowym; będzie Kościołem ludzi o zranionym obliczu i sercu, w które wlało się MIŁOSIERDZIE, bo już nigdy nie będzie chciał być Kościołem cyników. To będzie Kościół, który będzie prawdziwą Ziemią Obiecaną, do którego będą przychodzić liczne ludy i narody, zagubieni i bezradni, do którego będą wstępować wpływowe osoby, odnajdując w nim prawdziwe szczęście, wolność i pełnię życia; Kościół oparty nie na małych ludzkich „ja”, ale na JA JESTEM samego Boga, na skale, którą od dwóch tysięcy lat jest sam Chrystus, czysta Ewangelia.

Ufam, że będzie to Kościół, który jest Matką wszystkich, nieskłaniający się ani ku lewicy, ani ku prawicy, nietrzymający ani z konserwatystami ani z progresistami, prosty i skromny, bo będzie miał wstręt do przepychu i karierowiczostwa, bez roszczenia sobie pretensji o racje. Słudzy Kościoła, jego kapłani, będą dumni ze swojego statusu sługi i będą brzydzić się wyniosłością. Rozpaleni Duchem Świętym, będą zapalać stare pogorzeliska i odbudowywać pradawne rumowiska. Będzie to Kościół adorujący swego Pana, wpatrzony w Jego Oblicze, a nie swoją cielesność (urzędy, godności, zasługi, akcje, struktury, instytucje, administracje, skąd inąd ważne i potrzebne).

Być może wielu kapłanów,  którzy dotychczas kojarzyli Kościół bardziej z korporacją niż Mistycznym Ciałem Chrystusa, porzuci kapłaństwo, być może niektórzy, żeby przeżyć będą podejmować dodatkowe zajęcia, a przez to będą bliżej ludzi, bliżej ich codziennych spraw i trosk, będą bardziej rozumieć szare, codzienne życie, będą głosić Ewangelię w miejscach nietypowych, niesakralnych, a ludzie, głodni Słowa, będą ich słuchać. Pójdą do tych, którzy by do nich nie przyszli. Ufam, że w wielu sługach ołtarza z nową mocą zapłonie Boski ogień i odnajdą swoją tożsamość w byciu kapłanem, ołtarzem i barankiem. Wszyscy potrzebujemy nowych narodzin naszego kapłaństwa, nowego spojrzenia na siebie, na drugich, na rzeczy i sprawy, a zwłaszcza na naszego Pana, Mistrza i Oblubieńca, którego będziemy mieli zawsze przed oczami (por. Ps 16,8). Te narodziny też mogą okazać się dla wielu bolesne, ale jakże wyzwalające.

Teraz jest czas nowych narodzin, wychodzenia z Egiptu, albo z wielu Egiptów: z utartych przez wieki schematów, pielęgnowanych osobistych racji i własnych punktów widzenia, czyli niezdrowego indywidualizmu; z przyzwyczajenia do „cebuli, ogórków i czosnku”, czyli celebrowania tego, co święte, w sposób prymitywny i niechlujny. Myślę, że jest to czas wychodzenia z własnych interpretacji Ewangelii, konstruowanych na swój użytek, a także z faraonowych salonów, układów i zależności, przez które Kościół w wielu miejscach na świecie przypomina dolinę suchych kości, czyli znudzonych apostołów, przygaszonych proroków, zobojętniałych wyznawców, świat bez życia i wewnętrznego ognia.  To także dobry moment na przejście z wiary teoretycznej, a niekiedy nawet ideologicznej, do wiary prostej i żywej, wręcz charyzmatycznej.

Dlatego Bóg pomyślał, że czas już wyjść z niewoli, by zrodzić NOWE, a  droga prowadzi przez pustynię. Tam w bólu umiera stare i rodzi się nowe. To jest czas nowych narodzin, czas trudnej łaski, o którą nikt „normalny” się nie modli i której nie pragnie, ale bez której nie można wejść do Ziemi Obiecanej, bez której nie można się zbawić. W końcu Kościół Chrystusowy ma być narzędziem zbawienia, a nie potępienia całej ludzkości.

Nie dziwmy się, że w bólach się rodzi to, co święte i wieczne. Chce się wołać za prorokiem: Powiej Duchu! Albo za Jezusem: Łazarzu, wyjdź z grobu! Zatem, nie rozprawiajmy ze sobą, jak uczniowie idący do Emaus, podczas niezliczonych debat, kolejnych sympozjów czy kongregacji, ale wsłuchujmy się w słowo Boga. Może czas wyłączyć rozżarzone do czerwoności telewizory, aby dać się zapalić Duchowi Świętemu, adorując w świętej ciszy Oblicze Jezusa. Nie debatowaniem zmienia się oblicze ziemi, ale wycieraniem spodni na kolanach przed Najświętszym Sakramentem i traceniem oczu przez czytanie świętych Pism. To właśnie są podstawowe źródła, przy których odradza się wiara Kościoła.

 

 

Ks. Marek Wasąg